Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi adhed z miasteczka Gryfów Śląski. Mam przejechane 5212.40 kilometrów w tym 1559.95 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.43 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 41635 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy adhed.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Bike Adventure

Dystans całkowity:224.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:16:26
Średnia prędkość:13.63 km/h
Maksymalna prędkość:68.00 km/h
Suma podjazdów:6902 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:56.00 km i 4h 06m
Więcej statystyk

Bike Adventure 2014 - krótkie podsumowanie

Poniedziałek, 7 lipca 2014 · dodano: 09.07.2014 | Komentarze 7

Napiszę krótkie podsumowanie zakończonego właśnie Bike Adventure, żebym w przyszłości mógł sobie łatwo porównać wszystkie czasy i przypomnieć jak to było w 2014 roku :-)

Etap Miejsce M2 Miejsce open Czas Czas zwycięzcy
I - "Złoty widok" 26/27 109/140 3:59:56 2:24:44
II - "Ściana płaczu" 24/27 93/140 3:51:29 2:29:13
III - "Jesteś królem" 20/23 87/135 3:12:40 3:06:57
IV - "Kozia szyja" 21/23 95/129 3:51:55 2:26:53

Klasyfikacja generalna:
M2: 20/29 
Open: 82/134

Patrząc sucho na wyniki, to nie ma czym się chwalić, ale jednak biorąc pod uwagę, że była to ciężka etapówka, to jestem bardzo zadowolony z samego faktu ukończenia i tego, że wytrzymałem te 4 dni ścigania. Zawodnicy startujący na PRO, to byli głównie ludzie, którzy zwykle jeżdżą GIGA i MEGA na maratonach, a ja w tym roku pojechałem tylko dwa razy MINI i dwa inne krótkie wyścigi. Patrząc tylko na to, to porwałem się z motyką na słońce, jednak w tym roku trenowałem już od początku zimy, więc chciałem spróbować długiego dystansu.

Poza tym taki wyścig to super doświadczenie, poznałem nieco bardziej swój organizm, wiem już więcej o tym, jak rozkładać siły i na pewno może to zaprocentować w przyszłości.

Na plus:
- na pewno poprawiłem technikę jazdy, bo zjazdy nie są katorgą, a odwrotnie - teraz to ja czekam aż będzie jakiś techniczny odcinek, na którym mogę sporo zyskać. 

Co poprawić:
- oczywiście trzeba nadal trenować, bo jest to jednak mój dopiero 1. rok treningów, bo w zeszłym 1. raz wsiadłem na MTB i robiłem tylko wycieczki :-) Porównując ten rok do poprzedniego, to postęp jest bardzo duży i muszę ciągle o tym pamiętać, bo porównuję się czasami do ludzi, którzy trenują dobre kilka lat i tylko się demotywuję, a przecież nie ma po co!
- waga, bo to mój największy ogranicznik - na przyszły sezon trzeba zrzucić sporo kg, to wyniki poprawią się same z siebie

W przyszłym roku postaram się wystartować ponownie. Ciekawe czy Bike Adventure odbędzie się znowu w Piechowicach - jeśli tak, to fajnie, bo będzie można porównać czasy, a jeśli nie, to jeszcze lepiej, bo zobaczy się nowe tereny. Ogólnie impreza na wielki plus, wypaliło chyba wszystko, włącznie z pogodą, która była bardzo dobra, organizatorzy też się popisali - wszystko było jak trzeba :-)


Kategoria Bike Adventure


  • DST 53.80km
  • Czas 03:51
  • VAVG 13.97km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Podjazdy 1479m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bike Adventure 2014 - Dzień IV - wymęczone i ukończone!

Niedziela, 6 lipca 2014 · dodano: 06.07.2014 | Komentarze 4

No i po naszej rowerowej przygodzie! Krótkie podsumowanie Bike Adventure napiszę później, a teraz krótko opiszę ostatni IV etap na pamiątkę i może dla kogoś, kto będzie chciał w przyszłym roku zapoznać się z trasą, jeśli ten wyścig znowu by się tam odbywał.

Dzisiaj rano mięśnie mnie już nie bolały, ale nogi były mocno zmęczone i było to czuć, ciężko się jeździło. Jednak humor bardzo dopisywał, w końcu to już ostatni etap i byłem pewny, że go ukończę. Na starcie przywitaliśmy się z Bartkiem i Marcinem i zaraz potem ruszyliśmy. Marcin jechał ze mną, ale ja wiedziałem, że mi zaraz ucieknie, bo zawsze tutaj startowałem bardzo wolno, a i tak się męczyłem. Trochę jechaliśmy razem, potem mi uciekł, a ja próbowałem dogonić jego i jego grupkę. Ogólnie to niepotrzebnie, bo mocno się przez to męczyłem, a później i tak mi uciekli. Tyle tylko dobrze, że przy okazji uciekłem grupce za mną, a nie chciałem pozwolić im, aby dzisiaj ze mną wygrali. Potem wyprzedziła nas czołówka FUN, a podjazd nadal się ciągnął.



Na pierwszym zjeździe wyszła lipa, bo było wąsko, a ja jechałem za jakimiś dwoma zawodnikami, którzy wyraźnie nie byli mistrzami zjazdów - czyt. jechali wolno i cały czas na hamulcu, a ja już się tego trochę oduczyłem. Raz spróbowałem ich wyprzedzić bokiem, ale mało się nie wywaliłem, więc więcej nie próbowałem. Trochę mnie to frustrowało, ale trudno. Potem trochę szutru w górę i znowu jakieś zjazdy, tym razem strome, ale teraz jechałem już za dwoma z mimo wszystko czołówki FUN i też zjeżdżali słabo :( Jak patrzyłem na to z tyłu, to niebezpiecznie to wyglądało, bo na takiej ściance trzymali ciągle hamulec i koło się tylko ślizgało... Na prostej i podjeździe nie dawałem rady im uciec i tak się męczyłem w sumie do rozjazdu. Był wcześniej też taki niewygodny zjazd po miękkiej ściółce, niewygodnie i jakoś tak niepewnie :-)



Po rozjeździe zacząłem strasznie męczyć. Cholernie brakowało mi sił, już czułem, że na początku za bardzo się wymęczyłem. Szło coraz gorzej. Od pierwszego bufetu właśnie miałem kryzys. W ogóle całe ciało odmawiało mi już posłuszeństwa - bolały plecy, nogi, no i nadgarstki i nawet na zjazdach czułem się niezbyt dobrze. 

W sumie niewiele pamiętam z trasy, a na pewno z tego okresu. Był jeden długi szutrowy podjazd, tak po 20-tym kilometrze. Cholernie mi się dłużył, aż na chwilkę zszedłem i prowadziłem, bo bolały mnie plecy. Potem zjazdy, trochę w górę i tak do drugiego bufetu. Myślałem, że po przerwie będzie lepiej, ale nie było. Strasznie chciałem już jechać do mety. Ten okres był jeszcze gorszy. Jechałem cały czas sam, a nawet na płaskim i szutrowym zjeździe jechało mi się ciężko, bo wszystko mnie bolało :P Najchętniej, to bym się położył i trochę odpoczął. 

Z Rozdroża był długi szutrowy zjazd, nie widziałem nikogo na tej prostej, jak dojechałem do końca i popatrzyłem do tyłu, to też nikogo nie było. Ogólnie taka właśnie jazda samemu. Przed Górzyńcem kogoś zobaczyłem i tak za nimi trochę jechałem, ale bez sił i skupiałem się na swojej jeździe, żeby przetrwać. Wymęczyłem te krótkie fragmenty pod górę i był długi zjazd do Piechowic - taki niby szutrowy, ale kamienisty i cholernie tam mnie "wytrzepało". Wszystkie kamienie dało się wyczuć, ale jechałem mimo wszystko nawet szybko i na dole już byłem obok tych dwóch gości, co niedawno byli daleko przede mną. Jeden uciekł, a z drugim ja pojechałem.

Praktycznie od razu był bufet. Oj jak dobrze! To już trzeci dzisiaj i ostatni na Bike Adventure 2014. Zjadłem ze 3 kawałki banana, napiłem się porządnie i zmotywowałem do dalszej jazdy, bo powiedzieli nam, że jeszcze 15km - szok! Bo naprawdę byliśmy we dwójkę już tak zmęczeni, a tu jeszcze tyle jazdy. Patrzę przed siebie - podjazd, patrzę na profil - długi podjazd! To nam dowalili, "będziemy cierpieć" - mówię gościowi obok i jadę dalej. Trzeba było podjechać tyle, co zjechaliśmy z Górzyńca. 

Jednak wjeżdżałem sprawnie, na początku chyba za szybko, bo ruszyłem w pogoń za tym co mi uciekł, a tego drugiego zostawiłem dużo z tyłu. Jakoś poczułem napływ energii i fajnie mi się jechało - równo i chciałem to szybko skończyć. Potem spotkałem znajomego, który zgubił klucze i telefon i zawrócił do tyłu (potem ktoś mu oddał przy dekoracji w miasteczku). 

Dalej był fajne widoki, nigdy nie byłem w tej okolicy, to były "Bobrowe Skały" - fajny klimat :-) Zaczął się zjazd, bolało, a na prostej nie widziałem tego gościa, co go goniłem, więc trochę odpuściłem, bo szkoda sobie zrobić krzywdę. Jednak dalej było bardziej technicznie, jechałem dosyć szybko i JEST - widzę tego gościa jak coś się męczy. No to zaraz go dogoniłem, on jeszcze mnie trochę przestraszył, bo coś się zaczął ślizgać na błocie i mało w niego nie wpadłem - na szczęście wolno, więc się zatrzymałem, ominąłem go i dalej, szybko w drogę. Zjechałem resztę bardzo sprawnie, potem była trudniejsza sekcja, na trochę zszedłem, bo było bardzo trudno, a zresztą to już koniec, a ze zmęczeniem to można się łatwo połamać.



Potem jechałem nadal szybko i zobaczyłem kolejnych przede mną - znowu taka jedna para miksa, co widziałem ich na każdym etapie. Chwilkę z nimi przejechałem, ale potem im uciekłem. Ostatnie króciutkie podjazdy na stojąco, bo sił już w ogóle nie było, a w powietrzu unosił się klimat mety i nie przejmowałem się już tym jak jadę - byle do przodu! Zaraz potem asfalt, prosta, zjazd i jesteśmy na mecie!!!

Również fajny etap, nie spodziewałem się, że można tyle wycisnąć z tego Grzbietu Kamienickiego, ale w sumie nawet nie zajechaliśmy na Sępią Górę, więc można jeszcze więcej. Raz powiem szczerze miałem stracha, że pomyliłem trasę, bo trzeba było jechać tym fragmentem, co na początku...



Miejsce 95 czyli gorzej niż w piątek i w sobotę, ale lepiej niż w czwartek. Nie było żadnych skurczów i w sumie zapomniałem, co to w ogóle jest, a nie było to miłe doświadczenie w czwartek haha! Ten "kryzys" pomiędzy pierwszym, a ostatnim bufetem mi dużo zabrał, ale każdy był dzisiaj już chyba zmęczony :P





  • DST 59.40km
  • Czas 04:45
  • VAVG 12.51km/h
  • VMAX 68.00km/h
  • Podjazdy 2187m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bike Adventure 2014 - Dzień III - MTB w czystej postaci!

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 05.07.2014 | Komentarze 2

Dzisiaj rano byłem jak każdy jeszcze bardziej zmęczony, zaczęły mnie boleć uda i ciężko się nawet chodziło. Ciekawy byłem jak wytrzymam taką trasę, bo w końcu dzisiaj był najtrudniejszy etap, no i czekałem na zjazdy, z którymi chciałem się zmierzyć.



Pierwszy podjazd jechałem bardzo wolno i jak zwykle szło mi ciężko, jechała głowa, a nie nogi, bo słabo podawały. Zaraz potem fajny techniczny zjazd i już złapałem bakcyla, jechałem bardzo szybko i minąłem ze 3 osoby, a za kolejną musiałem jechać wolniej. Minąłem też koleżankę, która złapała gumę, w sumie to czekałem tylko na to kiedy mnie wyprzedzi :-)

Potem był podjazd, jazda po płaskim, mało pamiętam, ale jechało się bardzo słabo i ciągle mnie wymijali, głównie z FUN. Ja jechałem grzecznie spokojnie, bo bałem się kolejnych kilkudziesięciu kilometrów. Potem zaczął się podjazd pod Dwa Mosty, a słysząc wcześniej, że to bardzo trudny podjazd, to też miałem do niego respekt i nie szarpałem, jechałem równo i spokojnie, patrząc tylko na mapkę i czekając aż w końcu widoczny będzie koniec. Gdy podłoże zrobiło się przyjemniejsze, to podkręciłem tempo i wiedząc, że niebawem bufet, to nawet wyprzedziłem ze 3 osoby i zbliżyłem się do znajomego, który też rwał. 

Po bufecie był szybki asfaltowy zjazd, byłem nim zawiedziony, po co było tyle podjeżdżać! :P Potem kawałek technicznego zjazdu w lesie, bardzo fajny, choć na chwilkę zszedłem z roweru. Potem ciekawszy fragment, szybki niestromy zjazd, czasami jakieś przeszkody, ale jechało się bardzo szybko. No i zauważyłem z tyłu koleżankę, szybko mnie dogoniła :-)

Potem zaczął się podjazd pod Chomontową, tam koleżanka mnie wyprzedziła, a ja znowu czułem respekt przed podjazdem. Początek wjechałem, ściankę też wymęczyłem, ale kosztowało mnie to za dużo i potem wyprzedziło mnie kilka znajomych już twarzy. Męczyłem dosyć nieźle, ale w końcu jakoś się zebrałem i znowu ich wyprzedziłem i jechałem jakiś czas za jednym znajomym. Nachylenie wydawało się dosyć małe, ale jechało mi się bardzo ciężko i na najniższym biegu. Widoki były bardzo ładne ;)

Pod koniec podjazdu znowu przycisnąłem, bo czekałem na zjazd. Sporo osób było za mną, najpierw zjazd chyba dziurawym asfaltem, a potem w końcu zaczął się legendarny zjazd zielonym do Borowic. Oj czekałem na to, bo chciałem się z nim zmierzyć. Zjechałem zdecydowaną większość, ale zrobiłem sporo błędów i nie jechałem zbyt szybko, ale to dobrze, bo to niebezpieczne. Czułem radość z jazdy i wiedziałem, że oddalam się od tych co byli niemal tuż za mną. Potem znowu jakieś zjazdy, jechałem znacznie szybciej i w końcu na dole byłem już tylko z jednym znajomym i nikogo nie było widać za nami. 

Ręce też już było czuć, zjazd był porządny! Szkoda, że nie było fotografów... Kolega poszedł się odlać, a ja ruszyłem dalej, bo czekałem już na bufet. Myślałem, że jest bardzo blisko, więc cisnąłem bardzo mocno, aż za mocno dla mnie. Daleko mu uciekłem, a w końcu pojawił się bufet. Myślałem, że będę tam długo odpoczywałem, ale w sumie to tylko miłe kobiety napełniły mi bidon, ja zjadłem banana, napiłem się porządnie i ruszyłem ostro dalej. Też się zaraz odlałem w krzaki i widziałem jak dopiero wtedy ktoś inny pojawił się na bufecie.



Dalszy kawał trasy jechałem samemu. Nikogo z tyłu, ani nikogo przede mną - nawet na długich prostych. Trochę mnie to frustrowało. Były na pewno fajne zjazdy, w takim jakby potoku, wąsko, singlem - bardzo fajnie, choć kilka razy zszedłem i się denerwowałem, że tego nie zjechałem, ale strome zjazdy to mój duży ogranicznik i muszę się tego jeszcze nauczyć. 

W końcu była asfaltowa ścianka i tam zobaczyłem z 7 osób przede mną, w tym Ewę Duszyńską z Votum, którą widzę już często na wyścigach, a potem parę miksa z Im-Motion, czyli mojej drużyny. Była motywacja do ścigania ich i tak też robiłem. Doszedłem ich na kolejnym podjeździe, kilku minąłem, a potem na zjeździe wyprzedziłem ostatnich z grupy. 

Dalej z trasy nie pamiętam zbyt wiele, ale była niesamowita. Świetne techniczne zjazdy, także takie bardzo szybkie. Jakieś techniczne podjazdy singlami, ogólnie full wypas! Goniłem dwójkę z przodu ze Sport-Profit, no i uciekałem grupce z tyłu. Zmęczyło mnie to cholernie, w końcu trochę opadłem z sił i nawet bałem się, że złapię bombę i będę miał trudności z dojazdem do mety.





Wtedy trochę spuściłem tempo, na zjazdach cisnąłem ile mogłem, ale ogólnie starałem się uważać, żeby nie paść na którymś kilometrze przed metą i stracić wszystko co zyskałem. Jechaliśmy trochę z gościem z Get Fit MTB - on był lepszy kondycyjnie, ja lepszy na zjazdach. 

Jeszcze miałem taką sytuację zaraz po ostatnim bufecie, że już kurde uciekłem całej grupce za mną, a tu jakaś gałązka wcisnęła mi się w zacisk i hamulec sam hamował. Kurde straciłem na tym trochę, bo najpierw się z nią szarpałem, a potem w końcu ściągnąłem koło i wyciągnąłem bez problemu ten drobiazg. Wyprzedziły mnie tylko 3 osoby, ale się zdenerwowałem, bo specjalnie na bufecie byłem tylko chwilkę i pełen motywacji chciałem pocisnąć szybko do przodu. 

Ogólnie super trasa, miałem wielką radochę z jazdy i znowu mogę sobie powiedzieć, że w końcu wiem co jest chociaż moim małym atutem - na pewno zjazdy, na których czuję się pewniej niż kiedyś i to już zawsze jest jakiś mały plus. 

Miejsce też lepsze niż wczoraj i przedwczoraj. Skurczy znowu nie było, teraz już będę dbał o te minerały, jak i lekkie tempo na początku, no i nawodnienie - nie wiem co pomaga, ale stosuję wszystko i jest okej.

Ogólnie żałuję pierwszego dnia, bo wszystko wtedy spaprałem, przez te skurcze straciłem mnóstwo czasu. Jednak najważniejsze, że wróciła radość z jazdy, jestem bogatszy o nowe doświadczenia i zobaczymy co będzie jutro. Mam nadzieję, że dojadę cały i zdrowy do mety, a które miejsce, to tam mało ważne :-) 




  • DST 58.30km
  • Czas 03:51
  • VAVG 15.14km/h
  • Podjazdy 1641m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bike Adventure 2014 - Dzień II - na spokojnie i bez stresu!

Piątek, 4 lipca 2014 · dodano: 04.07.2014 | Komentarze 7

Dzisiaj byłem pełen obaw przed startem. Nie czułem świeżych nóg jak wczoraj, a przecież mimo to wczoraj jechało mi się strasznie. Do tego bałem się o te skurcze, bo to byłaby tragedia znowu z nimi walczyć. 

Dzisiaj krótka rozgrzewka, zobaczyłem Bartka i w końcu miałem okazję powiedzieć mu cześć :P Potem z tyłu zauważyłem Marcina, ale mnie chyba nie widział. Wystartowaliśmy, a ja z założenia miałem jechać miękko i spokojnie. Tak też robiłem, co chwila mnie ktoś wyprzedzał. Jechało się dosyć niewygodnie po tych kamieniach, opony miałem napompowane mocno na 3 bary i wszystko czułem. W ogóle to jechałem bardzo wolno, a mimo to jednak się męczyłem.





I droga tak mijała do bufetu, wyprzedzali mnie zawodnicy z FUN, a ja w sumie to nikogo nie wyprzedziłem od startu. Oj wiedziałem, że będzie ciężko. Na bufecie krótki postój, picie, banan, na spokojnie, żeby dotrwać. Chwila postoju dobrze mi zrobiła i odzyskałem jakby świeżość. Wiedziałem, że jeszcze trochę szutru w górę i będzie długi zjazd, to się odpocznie. Wyprzedziłem ze 3 osoby, jechałem z parą z Im-Motion i tak razem też zjechaliśmy do Świeradowa.

Po nim był asfalt w górę, wiedziałem, żeby szybko zredukować biegi, ale zaraz podjeżdżało mi się ciężko. Potem singielek i wyjechaliśmy przed Czeszką i Słowaczką. Na podjeździe zadyszki nie miałem, ale kurcze bolały mnie mięśnie w udach i jakoś ciężko to szło. Wstałem kilka razy na pedały i jakoś udało się to rozbić i zacząłem lekko wyprzedzać. Wiedziałem, że zaraz będzie zjazd do parkingu w Czerniawie, to trochę podgoniłem. Po zjeździe był bufet, a za nim "ściana płaczu". Na bufecie wszystko na spokojnie, dużo się napiłem, zjadłem banana i w drogę! Na ściance widziałem wielu zawodników, więc była szansa na nadrobienie wielu miejsc. Ha! To tylko prowizoryczna szansa, bo ja tak samo wlokłem się jak i reszta. Większość wjechałem... Ale jechałem zygzakiem od lewej do prawej i tempo było porównywalne z szybkim marszem.

W połowie podjazdu trochę szliśmy, potem znowu wsiadłem na rower i dojechałem w sumie tak już do Łącznika, nie zsiadając z roweru. Dzięki temu oddaliłem się od kilku osób, którzy siedzieli mi na ogonie, ale też nie dogoniłem nikogo z przodu. Lekki zjazd do Polany Izerskiej szedł mi dosyć słabo, poza tym zaczęło mocniej wiać. Potem jeszcze asfaltowy zjazd i skręt w lewo na szuterek. 

W sumie to już miałem mało picia i patrzyłem tylko żeby dać radę do ostatniego bufetu na kopalni. Na szutrowych zjazdach jechałem szybko, podjeżdżałem spokojnie, ale nikt mnie nie gonił, ani ja też nikogo nie goniłem. Potem był szutrowy mocny podjazd, znowu mieliłem, ale jechałem na spokojnie. Tam już widziałem kilka osób, więc była szansa na ich wyprzedzenie. Jeden gościu mówił, że stracił prąd :-) Widziałem też znajomego, chciałem się go trzymać i wziąć go na ostatnim zjeździe :-)

Ale dogoniłem go szybciej :) Na Rozdrożu pod Cichą Równią zaczął się asfalt do bufetu, a mi jakby dodało sił. Jechałem równo i bardzo szybko. Opony były mocno napompowane i było to czuć. Minąłem tam trzy osoby na lekkim luzie, w tym mojego znajomego, który wyraźnie też czekał na bufet, czyli odpoczynek. 

Strasznie chciało mi się odlać, ale nie chciałem tracić czasu, na bufecie jednak poszło mi sprawnie. Wypiłem ze 4 kubki, gość wlał mi izotonik do bidonu i od razu poleciałem dalej robiąc dużą przewagę nad tymi, których dopiero co wyprzedziłem. 

Potem było płasko, a zaraz był zjazd po kamieniach. Znam dobrze te tereny, jechałem szybko, ale czułem mocno te kamienie, ale spuścić powietrze planowałem później. Minąłem kogoś z kapciem, oj dobrze, że to nie byłem ja. 

Zaraz zaczął się podjazd na Wysoki Kamień, zredukowałem biegi, ładnie wszedłem w zakręt, ale zderzyłem się ze "ścianą" - jechałem pod górę wolniutko bo szybciej nie potrafiłem. W końcu się zatrzymałem żeby się odlać, straciłem niecałą minutę, więc nie wiem czemu wcześniej tego nie zrobiłem :P Od razu czułem się lepiej i jechałem dalej. Ostatni najbardziej stromy kawałek podchodziłem, tak jak inni. Widziałem dwie osoby przede mną, chciałem żeby było ich jak najwięcej, bo wyobrażałem sobie, że na ostatnim zjeździe wezmę wszystkich co są w zasięgu :D



Podszedłem na górę, wziąłem żel. Szybko spuściłem powietrze z opon, dosyć sporo i zacząłem zjeżdżać. Od razu duża prędkość, zaraz wziąłem te dwie osoby i czekałem na kolejne. Jechałem bardzo szybko i ryzykownie. Raz mnie nieźle wyrzuciło, ale opanowałem sytuację. Potem jakaś wycieczka kibicowała, a ja pedałowałem ile sił w nogach pod króciutki podjazd. Potem znowu ostro w dół i prędkość naprawdę duża. Znam ten zjazd na pamięć i starałem się nadrabiać ile mogę. Ręce aż tak bardzo mnie nie bolały i czekałem tylko aż kogoś zobaczę w oddali. Kogo widziałem, to sobie mówiłem pod nosem - "następny!", "zaraz Cie wezmę". Haha! Strasznie się podjarałem i sprawiało mi to radość. Ci przede mną jechali znacznie wolniej i mijałem ich bez problemu. Wielka radocha! Czułem, że to to dlaczego jeżdżę rowerem! Minąłem tak na pewno z 10 osób i szkoda, że nie dało rady więcej. 





Podjazd pod metę szybko, bo nie miałem żadnych bóli i koniec. Na mecie był także Marcin, który jednak nie był tak zadowolony jak ja. Ja tam się cieszę, że udało mi się dojechać bez większych problemów, bo rano to myślałem, że będzie znacznie ciężej. Wiem, że mijanie na zjeździe na tej pozycji to żaden wyczyn, bo w końcu jechałem w końcówce stawki, ale przynajmniej miałem radość z jazdy!

No właśnie, czego zabrakło w tej relacji? Nie miałem żadnych skurczy! Ani jednego! Nie wiem co tak podziałało, ale pewnie wszystko po trochę - tabletki z potasem i magnezem, magnez w tabletkach, sok pomidorowy i w miarę lekkie tempo na początku. 

Jutro będzie ciężko, bo już czuję bolące mięśnie. Zjazdy będą bardzo techniczne, ale też bardzo trudne, ciekawy w sumie ich jestem. Strasznie bym chciał nie mieć skurczy, wtedy mógłbym coś powalczyć na zjazdach, bo ogólnie to jestem już mocno zmęczony i chcę dojechać to wszystko do końca!

I przeskakuje mi łańcuch :( Na jedynce, to albo jadę młynkiem, albo siłowo i ciężko to idzie. Może ten nowy łańcuch się dotrze, a jak nie to trzeba kupić nową kasetę. 



Kategoria Bike Adventure


  • DST 52.50km
  • Czas 03:59
  • VAVG 13.18km/h
  • Podjazdy 1595m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bike Adventure 2014 - Dzień I - walka ze skurczami

Czwartek, 3 lipca 2014 · dodano: 03.07.2014 | Komentarze 6

I się zaczęło. Jeszcze dzisiaj rano nie mogłem się doczekać tego startu, bo chyba już zapomniałem o tym bólu, który jest na wyścigu :P Podjechałem około 10 do Piechowic, odebrałem pakiet i wszystko na spokojnie przygotowałem. Przed startem spotkałem Marcina, coś tam pomówiliśmy i niebawem sędzia wystartował dystans PRO, na który się przepisałem.

Początek był ciężki. Ostry podjazd pod Michałowice, cały czas mnie ktoś mijał, ale powiedziałem sobie, że nie będę się spinał, bo zaraz padnę. I tak zresztą już tempo było dla mnie zbyt mocne, bo tętno poszybowało mocno w górę. Zaraz przegonił mnie Marcin, a ja patrząc na innych widziałem praktycznie wszystkich lepszych od siebie - oj będzie ciężko :)



Zaraz potem zjazd w prawo, Marcin pomylił trasę, a ja pojechałem dobrze. Fajny, techniczny. Czułem się super, minąłem dwie osoby, zaraz potem kolejne i czułem mega radochę z takiej jazdy. Potem wyjechaliśmy na Szlak Waloński do Szklarskiej. Trochę podprowadziliśmy, bo nie było zbytnio miejsca, a i samemu się tam ciężko jedzie. Ale ogólnie trzymałem tempo towarzyszy i nawet odpoczywałem. Zaraz potem lekki podjazd i BACH - łańcuch mi strzelił :( Cholera jasna, tak się wkurzyłem, że ehhh szkoda gadać. Miałem spinkę w plecaku, więc szybko wyciągam, rozkuwam zepsute ogniwo i zakładam spinkę. Kurde coś nie mogę, bo ręce mi się strasznie trzęsą. Co chwila mnie ktoś mija, bo ogólnie tempo było szybkie, a ja coraz bardziej wkurzony. Zaraz w końcu łańcuch zapiąłem i ruszyłem dalej. Myślałem tylko ilu mnie minęło, ale zaraz potem na spokojnie, żeby się nie podpalać jak zawsze i nie odrabiać wszystkiego od razu, bo bym padł.

I jechałem tak spokojnie, co jakiś czas mnie ktoś mijał. Miałem nadzieję, że to koniec złych przygód dzisiaj. Niestety zaraz zacząłem czuć jakby skurcz w nogach, ale jechałem dalej. Już zobaczyłem, że czeka nas zjazd, na szczęście techniczny, więc myślałem, że zaraz ponadrabiam co straciłem na łańcuchu. Cholera nie! Chwilkę zjechałem, ale potem musiałem zejść, bo nie ludzie blokowali, a jak zszedłem to takie skurcze mnie dopadły, że nie dało rady iść! Tylko krzyczałem jak boli haha! Ja piernicze, czegoś takiego jeszcze chyba nie miałem. Zaraz potem aż upadłem bo się o coś leciutko potknąłem, a nie mogłem ustać... I nie mogłem się podnieść, bo nie mogłem ruszać nogami. Mijali mnie kolejni, więc zamiast odrabiać, to coraz bardziej traciłem...

W końcu ból minął, wsiadłem na rower i zacząłem zjazd. Szedł mi wyśmienicie, mijałem ludzi, ale niewiele, bo mi większość już uciekła. Ale szedłem na tym zjeździe jak burza, nie ma co :D Aż znowu zacząłem cieszyć się jazdą. Potem jednak pedałowanie szło coraz gorzej... Nikogo nie mogłem dogonić pedałując, jedynie cały czas mnie ktoś wyprzedzał, czy to z górki, czy płasko czy pod górkę...

Potem był chyba bufet, to w końcu ulga, napiłem się że hoho i podczepiłem się pod pociąg jakiejś ekipy z Białegostoku chyba. Trochę tak jechaliśmy, aż do singla pod górę. Tam trzeba było trochę zejść i znowu skurcze... Ehh już miałem dosyć. Ledwo szedłem, potem ledwo jechałem, potem znowu szuter. Wolno mi szło, wolno jechałem i wolno kręciłem. Nikogo nie dogoniłem, a to mnie wyprzedzali. Potem był chyba Wysoki Most, znowu jakiś techniczny zjazd bodajże i znowu skurcze po nim. 


Ogólnie cały czas było tak, że co nadrobiłem na technicznych zjazdach, to traciłem zaraz potem na dole. Najczęściej przez skurcze, bo to chyba działało tak, że wszystko się akumulowało podczas kręcenia, na zjeździe wstawałem z siodła, mięśnie napięte i na dole mnie łapało... A jak nie przez skurcze, to i tak kręciłem za słabo i mnie z czasem mijali. 

Ogólnie tak wyglądał u mnie cały wyścig. Gdzie było prowadzenie, to była walka ze skurczami, miejscami ledwo szedłem... A i jeszcze jedna sytuacja...

Był taki fajny zjazd przed ostatnim bufetem. Znowu szedł mi znakomicie, bo minąłem tych co goniłem już od jakiegoś czasu. Ale się zajarałem! Super mi się go zjeżdżało, bo szybko, ale leciałem przez te głazy i ogólnie czułem się bardzo pewnie. Zjechałem całość i na końcu był z niego wyjazd na szuter. To było zajęte przez innego zawodnika, a obok zjechać chciałem ja. Myślałem, że spada się tam po prostu z małego głazu, ale nie - tam była jeszcze taka dziura... I koło mi tam wpadło, więc ja przeleciałem przez kierownicę i uderzyłem udem o ziemię i to porządnie... Ale mnie skurcz złapał :( Znowu nie mogłem się podnieść i zdarłem kolana i łokcie... Kurde jeszcze minęli mnie wszyscy, których wyprzedziłem na zjeździe, a i jeszcze kilku więcej... Takie coś demotywuje na maksa! Ale co mi tam, byle dojechać do mety... 



Potem ostatni bufet i ogólnie walka żeby dojechać do końca... Jeszcze były jakieś fajne zjazdy to jechałem je szybko, doganiałem i mijałem wciąż tych samych ludzi, ale potem jak było podprowadzanie to to samo co przez cały wyścig - skurcze, ledwo szedłem albo stałem i mnie mijali jak tyczkę na treningu :-)

Ale dojechałem w końcu do mety, bo była bliżej niż planowano. Ciekawe co będzie dalej, bo jestem pełen obaw. Jestem przedostatni w kategorii M2 i nie mam szans na awans, bo np. Bartek jest zaledwie dwa oczka wyżej, a ja mu do pięt nie dorastam... Więc przyjdzie mi walczyć o ostatnie trzy miejsca haha! :)

Żeby tylko udało się przetrwać te 3 etapy. Boję się o te skurcze... A jutro to już w ogóle, bo to kondycyjna trasa bez praktycznie technicznych zjazdów, gdzie czuję się świetnie i sporo nadrabiam.