Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi adhed z miasteczka Gryfów Śląski. Mam przejechane 5212.40 kilometrów w tym 1559.95 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.43 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 41635 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy adhed.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:128.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:07:20
Średnia prędkość:17.54 km/h
Suma podjazdów:2822 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:64.30 km i 3h 40m
Więcej statystyk

ZLOT w Brennej 2014

Niedziela, 29 czerwca 2014 · dodano: 01.07.2014 | Komentarze 1

Ostatni tydzień był bez treningów, bo najpierw pojechałem na 2-dniową wycieczkę szkolną (dobre rege swoją drogą :)), a w weekend w końcu odbył się zlot forum rowerowego, tym razem w Brennej, czyli w Beskidzie Śląskim. Ten wpis to tylko taka pamiątka na przyszłość, dlatego nie wpisuję kilometrów, ani czasów, bo nie były to żadne treningi itp. tylko długa jazda z długimi przerwami, no i oczywiście z wpychaniem, noszeniem roweru na plecach i w końcu także ze zjeżdżaniem :)

Pierwszy raz byłem w Beskidach. To zupełnie inne góry od tych, które znam z naszej okolicy. Inne, bo obfitują w mnóstwo stromych, kamienistych podjazdów i dosyć ciężko jest zrobić trasę, po której przejedziemy w 100% i nie będzie ona prowadzić po asfaltach :-) Tereny są świetne, widoki super. Byłem tam tylko 3 dni i nie zobaczyłem zbyt wiele, a to dopiero jeden z Beskidów, więc w przyszłości jest jeszcze mnóstwo miejsc do zobaczenia.

Dzień I - schronisko Błatnia i Klimczok

Przyjechaliśmy do Hucoła (nasz ośrodek) dopiero po 13-tej, większa grupka już była na trasie, a my w piątkę ruszyliśmy się gdzieś przejechać. Nikt nie znał okolicy, postanowiliśmy pojechać na Błatnią, ale wybraliśmy jednak zły szlak. Na początku dało się jechać, ale później podjazd zrobił się tak sztywny, że ledwo tam szliśmy. Nie chciało nam się zawracać, zadzwoniłem tylko do kolegi, który był w drugiej grupie i okazało się, że także byli na Błatniej, więc się pospieszyliśmy, żeby ich jeszcze spotkać. Po pewnym czasie i podprowadzaniu, doszliśmy do zielonego szlaku, który był stromy, ale możliwy do jazdy i dotarliśmy do Błatnej, gdzie reszta zlotowiczów już sobie odpoczywała. Pojechaliśmy razem na Klimczok, ja zaliczyłem lekką śmieszną glebę na trawie, bo koło zablokowało mi się w jakiejś dziurze i przeleciałem przez kierownicę :P



Potem zjechaliśmy wszyscy razem jakimś szlakiem, singlami i dotarliśmy na dół do Brennej. Widoki były niesamowite, a ten dzień to taka rozgrzewka przed kolejnym.



Dzień II - Błatnia, trasy EnduroTrophy, Przełęcz Salmopolska, Grabowa

To miała być mocna trasa, trip na cały dzień i duża ekipa, prawie 20 osób. Na początek wdrapaliśmy się na Błatną, tym razem normalnym, zielonym szlakiem. Było stromo, miejscami nawet bardzo, ale dawaliśmy radę jechać. Jechałem z przodu, co jakiś czas czekaliśmy na resztę, która prowadziła przez większość trasy. Ogólnie te podjazdy na pewno dadzą mi sporo, bo można uwierzyć, że da się podjeżdżać pod naprawdę sztywne podjazdy, ale trzeba trzymać swoje tempo.



Przerwa pod schroniskiem, a potem zjazd jakimś singlem. Niestety krótko, bo zaraz potem sprowadzanie, miało być niewiele, ale trasy cholernie zarosły i jechać się nie dało. Z każdą kolejną minutą niezadowolenie trochę narastało, bo chcieliśmy jeździć, a więcej było schodzenia i tracenia wysokości w taki sposób. Potem chwila jazdy i chwila prowadzenia i tak ciągle... Jeszcze się zgubiliśmy, osoby które prowadziły trasę nie wiedziały za bardzo gdzie się ona podziała, bo las zarósł od ostatnich zawodów. Mi to nie przeszkadzało, bo to jednak taki luźny wypad, mieliśmy przecież cały dzień na tego tripa. Kilka osób jednak się odłączyło bo nie chcieli już tyle prowadzić :-)

Dalej było trochę gorzej, bo przedzieraliśmy się z rowerami na plecach przez coraz większe chaszcze, trawy, drzewa... W sumie po trasach nie było ani śladu. Potem schodzenie zboczem po kamieniach, których w tej okolicy jest mnóstwo. Znowu trochę jazdy, trochę prowadzenia, dłuższy zjazd i byliśmy już na jakimś asfalcie. Ogólnie wtedy raczej mało kto był zadowolony z trasy, bo niewiele widzieliśmy, niewiele jechaliśmy, a można było się zmęczyć mimo to.

Dojechalismy podjazdem do Chaty Wuja Toma - takiego schroniska. Podjazd był mega sztywny, coś jak na Chojnik kiedyś, tylko jakby dłużej. Męczyliśmy strasznie, końcówki już nie dalismy rady, bo na ostatnim zakręcie było za sztywno. W schronisku kolejna dłuższa przerwa.

Dalej trasa prowadziła malowniczymi fragmentami, ale zaraz potem było znowu podchodzenie i to niekrótkie. Sztywno w górę, po kamieniach, szło się niewygodnie i byliśmy już zmęczeni. Była to chyba Grabowa, na którą zresztą wieczorem jeszcze wróciliśmy.



Dalej trasa była już fajna, trochę zjazdu, trochę podjazdu, ale jak zwykle sporo technicznych fragmentów. Super mi się to jechało. Ogólnie po tym weekendzie nabrałem na pewno dużo pewności na technicznych ścieżkach. Dotarliśmy do Przełęczy Salmopolskiej i trochę odpoczęliśmy.

Potem powrót 2km powrotu i zaczęło się to na co czekaliśmy. Świetny singiel, długi i techniczny, jechało się go po prostu wyśmienicie. Dla niego warto było wcześniej się pomęczyć. Fajne widoki, dobre tempo, a singiel świetny. Każdy był po nim mega zadowolony i podwyższyło to ocenę tej wycieczki bardzo wysoko. Ogólnie w dół było z 5km, ale naprawdę ciekawie.

Następnie się rozdzieliliśmy i większa grupa pojechała już do ośrodka, a my w 7-kę wybraliśmy się jeszcze na Grabową, żeby zjechać kolejnym fajnym zjazdem. W sumie to nie chciało nam się już iść. Mówię iść, bo w sumie, to na górę tylko pchaliśmy. Czułem się jak na takim typowym tripie enduro. Tutaj akurat to był już tylko krok za krokiem, bo sił nie było w ogóle - tak na dobicie w sumie tam poszedłem.

 (fotka Roberta)

Krótki odpoczynek na polanie. Widoki były niesamowite, słońce zaczynało już zachodzić. Dawno nie byłem w górach o tej porze, bo tak to zawsze jeżdżę raczej rano :-) Jeszcze z 15 minut podejścia i byliśmy już na szczycie Grabowej. Kilka kilometrów po w miarę płaskim terenie, obserwacja krajobrazu, który był jeszcze lepszy i... ostatni świetny techniczny zjazd do Brennej. Był bardzo szybki, przyjemny, hamulce dostawały w kość. Było super!

Dzień III - zjazd szlakiem harcerskim

No i ostatni dzień naszej imprezy. Większość pojechała już do domów, bo mieliśmy opuścić osrodek o 10 rano. Zabraliśmy rzeczy do auta, przebraliśmy się w rowerowe ciuchy i pojechaliśmy na ostatnią trasę w małym, ale w sam raz, składzie. Pojechaliśmy na Błatnią, znowu :-) Tylko tym razem to wpychaliśmy już przez większą część. W sobotę prawie wszystko wjechałem, a wczoraj nie miałem już kompletnie sił. Nogi takie ociężałe, ledwo szliśmy :P

Jakoś dotarliśmy na górę, ale tym razem nie skręciliśmy w kierunku schroniska, a w lewo - na szlak harcerski. Miał to być świetny zjazd, znany z zawodów Enduro. I... był niesamowity! Zdecydowanie najlepszy z całego zlotu! Dobre 4km zjazdu, nie za stromo, ale z solidnym nachyleniem. Cały czas singletrackiem, technicznym singletrackiem, co trzeba zaznaczyć! Bardzo dużo korzeni, kamieni, ale z prędkością jechało się wyśmienicie i każdy miał mega zaciesz na twarzy. Jak ktoś będzie tam w okolicy, to musi koniecznie to przejechać, bo jest tego warty! Momentami wydawało mi się trudno, ale jak jechało się wszystko jednym ciągiem, to wcale nie było to trudne - przeszkoda za przeszkodą była pokonywana przez koło i cały zjazd był bardzo bardzo przyjemny - gorąco polecam!

Powrót tym samym szlakiem, pod górę :-) Oj ciężko się szło :) Potem w dół do Brennej, przebranie się i w drogę do domu.

------------------------------------------------------------

Zlot był super, za rok znowu pojadę :-) Fajna atmosfera, super ludzie, trasy też były fajne, bo teraz to pamięta się tylko te dobre momenty a nie te monotonne wpychanie :D Taka jazda na pewno dała dużo do techniki, bo był to solidny wycisk pod tym względem. Nie było tam czystych szutrów, tylko wszędzie albo spore kamienie albo techniczne fajne ścieżki z korzeniami i innymi przeszkodami. Dużo stromizm, ścianek - ogólnie ciekawe góry. Kiedyś na pewno jeszcze odwiedzę któryś z Beskidów. 


Kategoria Wycieczki


  • DST 61.22km
  • Czas 03:11
  • VAVG 19.23km/h
  • Podjazdy 1188m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze

Deszczowe Góry Izerskie

Sobota, 21 czerwca 2014 · dodano: 21.06.2014 | Komentarze 6

Ostatnio nic nie pisałem, ale to nie znaczy, że nie jeździłem, bo nadal regularnie trenuję, tylko nie chciało mi się opisywać nudnych tras, bo takie ostatnio głównie u mnie były. 

Lubię weekendy, bo praktycznie zawsze jadę wtedy rowerem w góry na dłuższą trasę, a takie właśnie są moimi ulubionymi. Rano pogoda była średnia, zapowiadano przelotne opady, ale byłem już "głodny" roweru i koniecznie chciałem pojechać w góry. 

Start spod granicy w Czerniawie, zaraz potem ostry podjazd na parking nad dolną stacją gondoli i szuterek w górę jak na Bikemaratonie. Coś czułem, że nogi dzisiaj były nawet "świeże" i jechało mi się bardzo przyjemnie. Zaraz potem asfalt i start podjazdu pod Stóg, a konkretniej to pod przełęcz Łącznik, bo jechałem dzisiaj tak jak lecą tędy maratony. Minąłem jakąś parę na rowerach, a z nieba zaczął padać deszcz. Na podjeździe było mi jednak tak gorąco, że nawet nie myślałem, żeby zawracać, bo dzisiaj nastawiłem się na ogólnie jazdę w lekkim deszczu, a niezbyt mi przeszkadzał.

Podjazd szedł żwawo, ale coraz bardziej padało, choć widać było momentami czyste niebo, więc czekałem aż tylko przestanie spadać deszcz. Tak też się stało, a ja kręciłem kolejne metry w górę. Już ostatnie rozwidlenie, ja pojechałem prosto i znak na asfalcie, że zostało 500m do końca. Fajnie szybko poszło. Szybciej niż na maratonie we wrześniu 2013, a nie czułem się taki zmęczony, więc idzie coraz lepiej. 

Potem szuter do Drwali, a stamtąd zjazd na Polanę Izerską. Wszedłem do Chatki Górzystów, założyłem buffa na uszy i pojechałem dalej. Nogi dobrze podawały, jechało mi się bardzo przyjemnie, a odcinek do Orlego bardzo lubię. Tam króciutki przystanek, zrobiło się jakoś cieplej, to ściągnąłem buffa i obrałem kurs na Harrachov. Znowu zaczynało padać, ale jechałem dalej. Ten odcinek jest też bardzo przyjemny. Na przejściu granicznym się napiłem, swoją drogą co chwila widziałem jakichś rowerzystów mimo nieprzyjemnej pogody.

Zjechałem do PKP Harrachov i stamtąd szukałem szlaku do Jizerki, bo wiem, że jakiś jest, ale nigdy stamtąd bezpośrednio nie jechałem (kiedyś jechałem na około przez asfalt ale to bez sensu na MTB). Znalazłem, bo wszędzie są fajne mapki i ruszyłem w drogę. Szlak czerwony był bardzo fajny, po korzeniach, w lesie, momentami bardzo stromy, no i te nieprzyjemne wypusty czy co to było. Czesi mają w tej okolicy takie usypane jakby "wały" - nie wiem jak to nazwać, ale źle się to przecina rowerem. Wyjechałem przy mostku i już poznałem trasę, bo jechałem tamtędy na początku wiosny. 



Teraz kilka kilometrów asfaltu w stronę Bukovca, a potem coraz bardziej w górę, w końcu ten szczyt ma ponad 1000m n.p.m. a szlak prowadzi niemal obok samego szczytu. Końcówka naprawdę stroma, ale wjeżdżało mi się bardzo przyjemnie, bez przystanków. 

Niestety jak wyjechałem nad Jizerką, to zaczęło porządnie padać, zjechałem do tej malutkiej wioski i cóż... zostało tylko jechać dalej wg planu.... A padało i było zimno i bardzo nieprzyjemnie. Zobaczyłem na temperaturę i poniżej 6 stopni C, a to niewiele.

Pojechałem nowym dla mnie czerwonym szlakiem, który miał mnie zaprowadzić do Hubertki. Planowałem wracać singlami na granicę, ale że byłem już cały przemoczony, to chciałem jak najszybciej wrócić do auta, ale ta wizja była jednak jeszcze odległa, bo po przejechaniu kilku kilometrów nie wiedziałem gdzie jestem :D

Pech chciał, że mapa w Garminie też mi nie działała. Padało już mocno, było cholernie zimno, a ja nie wiem gdzie się znajduję. Minąłem kilka rozwidleń, ale zawsze wybierałem tę w lewo, bo tak czułem, że tam trzeba jechać w kierunku Hubertki. Jechałem po jakichś szczytach, jakby świeciło słońce, to mogłoby być tam naprawdę super. 

Doszedł jeszcze jeden problem - amortyzator chyba wypuścił mi powietrze i stracił skok... No to ładnie, ciekawe co teraz zrobię, przez single już na pewno nie wracam, bo jeszcze coś się stanie (w sumie nie wiem co może się stać jak go dobiję), a skoku nie było już prawie w ogóle... Robiłem ostatnio serwis amorka i chyba zrobiłem go źle :D

Było okropnie, ale ciągle tylko myslałem, że mogłoby być gorzej... Np. jakaś burza - to dopiero miałbym przechlapane, bo nie byłoby gdzie się schować :-) Jechałem, jechałem i pojawiły się oznaczenia szlaków, do Hubertki 10km więc coś wcześniej chyba lekko pochrzaniłem, bo powinno być krócej. No, ale nic, pojechałem dalej, bo co mi zostało.

Mijałem już jakichś turystów więc zawsze raźniej. Minąłem w końcu znak z "0,5km w prawo na Smrk" więc już mniej więcej wiedziałem gdzie jestem - gdzieś lekko pod Smrkem. Zrobiłem zdjęcie i ruszyłem dalej.



Po asfalcie już poznałem tę drogę, kiedyś zjeżdżałem tędy ze Smreka, na jesieni, ale wtedy byłem w kurtce i było mi na pewno cieplej :) 

W końcu dojechałem do rozwidlenia gdzie zjeżdża się na singla do Hubertki. Ja zadowolony, bo single już odpuściłem, a do granicy już niewiele, praktycznie tylko z górki :) Zjechałem tym stromym asfaltem w dół, gdzie zawsze się na single podjeżdża, a na granicę wjechałem ostatnim króciutkim singlem.

W nagrodę na ostatnim zakręcie coś mi się koło uślizgnęło. Myślę - no ładnie... I faktycznie - dętka przebita, powietrza nie ma, ale tyle dobrze, że do auta zostało z 50m :-) Chciałem biec, ale jak zacząłem, to miałem tak zmarznięte nogi, że ledwo szedłem haha :)

Po takich trasach docenia się suche ubrania i dach nad głową haha :) Trasa jest super, tylko żeby pogoda była nastepnym razem jak trzeba!


Kategoria Treningi


  • DST 67.38km
  • Czas 04:09
  • VAVG 16.24km/h
  • Podjazdy 1634m
  • Sprzęt Czarny Chińczyk
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jested zdobyty

Niedziela, 8 czerwca 2014 · dodano: 08.06.2014 | Komentarze 3

Wczorajszy trening opisał już Marcin, a mi nie chciało się pisać o tym samym, więc odpuściłem - wczoraj było naprawdę fajnie, ale podjazd po Rozdroże dał mi bardzo mocno popalić i myślałem, że zaraz stanę i pożegnam się z Marcinem, bo nie miałem już sił. Wcześniej już się wypaliłem, bo jechaliśmy naprawdę niezłym tempem, a jak widać nie potrafię jeszcze utrzymać go zbyt długo, dlatego tym bardziej odpuszczam Bikeadventure PRO w tym sezonie :-) Nad FUN się jeszcze zastanawiam, ale raczej wezmę udział.

Dzisiaj za to byłem przekonany, że czeka mnie trudniejsza trasa, no i się nie zawiodłem. Pojechałem z dwoma znajomymi, którzy są znacznie lepsi ode mnie i mimo, że oni jechali tempem trochę bardziej niż spokojnym, to ja na podjazdach musiałem cisnąć na maksa żeby za nimi nadążyć, a i tak jechałem z 10 metrów za nimi, ale ogólnie było super :-) Muszę zrzucić sporo kilogramów, bo podjazdy, kiedy jadę je z kimś nie dają mi żadnej frajdy, bo żeby próbować nadążyć za mocniejszymi ode mnie, to muszę się mocno napocić. 

Startowaliśmy z Bogatyni, już o 9 rano był niezły upał, ale jak już zaplanowaliśmy, to nie ma odwrotu - trochę nas się wykruszyło i pojechaliśmy tylko w trójkę. Przez trochę leśnych ścieżek, a potem asfaltów dojechaliśmy do jakichś czeskich gór i zaczęły się ostre podjazdy. Oj było ciężko, a wjechaliśmy na zaledwie 600m n.p.m. Tyle dobrze, że było tam chociaż dużo cienia. Chwila zastanowienia i wybranie opcji jaką pojedziemy na Jested - nasz dzisiejszy cel podróży (zdjęcie poniżej). Wybraliśmy opcję szutrowo-asfaltową, bo była jeszcze przez konkretne MTB po szczytach okolicznych gór, ale w taką pogodę, to byśmy się tak zmordowali, że nie wiem, czy udałoby się wrócić :D



No i zaraz był ostry zjazd, asfaltem... Nie lubię czegoś takiego, bo straciliśmy 200m w pionie na szybkim i stromym zjeździe bez praktycznie żadnej przyjemności, a trzeba będzie to zaraz nadrabiać, bo Jested ma ponad 1000m n.p.m. Ale nie wybrzydzałem, bo dla mnie miał to być ciężki trening, czułem się trochę jak na wyścigu, bo tętno wchodziło na moje najwyższe strefy i jechało mi się cholernie ciężko. Zaczęły się bardzo strome podjazdy, na razie po asfalcie. Jakoś je męczyłem, a nie powiem że nie - miałem chwile zawahania i chciałem dać sobie spokój hah :D Za jakiś czas krótkie zjazdy i znowu dużo więcej w górę i tak kilka razy, złapałem nawet rytm i jechało mi się nieźle, przyzwyczaiłem się do palących nóg. 

Zaraz potem strzelił mi łańcuch... No nie! Spinka się wykrzywiła, pierwszy raz coś takiego, a akurat dzisiaj nie wziąłem zapasowej, bo tą którą zawsze wożę miałem w tym łańcuchu. Ale udało się skuć łańcuch tradycyjnym sposobem i na szczęście wytrzymał do końca, choć był trochę przykrótki - będę musiał go wydłużyć.

Przez szutry, jedną ściankę i kilka innych kolejnych kilometrów dojechaliśmy wreszcie do głównego asfaltu, skąd pięknie było widać Jested. Nie zatrzymywaliśmy się jednak i pojechaliśmy prosto na szczyt. Było cholernie gorąco, turystów też było bardzo dużo, a podjazd dał mi się mocno we znaki. Już byłem nieźle zmęczony, a czekało nas jeszcze dobre 200-250m w pionie. "Spotykamy się na górze" i każdy jechał swoim tempem. Odliczałem tylko wypusty na poboczu, bo musiałem się na czymś skupić żeby jechać dalej, bo miałem ochotę na chwilę odsapnąć. Jednak nie stanąłem ani razu i dojechałem na samą górę bez przystanku. Kilometr przed szczytem jak zobaczyłem czubek góry to od razu zacząłem jechać szybciej i wiedziałem, że już dojadę, bo motywacja od razu była większa. Widoki z drogi były niesamowite - jak na jakichś wysokogórskich trasach. Jested bardzo wybija się ponad okolicę i widać z niego wszystko dookoła, a akurat dzisiaj pogoda była rewelacyjna. Na górze masa ludzi, napełniliśmy bidony i bukłaki, porobiliśmy fotki, trochę odpoczęliśmy i trzeba było ruszać z powrotem, a w taki upał się nie chciało!





Z Jestedu zjechaliśmy bikeparkiem, który jest tam dla osób jeżdżacych DH. Trochę sprowadziłem, było bardzo stromo, z tyłu mam za dużo płynu w układzie hamulcowym i raz, że tarcza mi ciągle ociera, to jeszcze jak nacisnę klamkę to od razu mi się blokuje koło i uślizguje na stromiznach - muszę to jak najszybciej skorygować. 

Dalej już przez asfalty, na dół do Liberca. Kurcze jakby stamtąd startować na Jested, to jest spokojnie z 10km ciągłego podjazdu - porządny trening! Od asfaltu było cholernie gorąco, ale to była najkrótsza droga do domu, a każdy był już trochę zmęczony i w takim upale nie chciało się zbytnio jechać. Trochę przez pola, ale nie dawało to ulgi, bo nie było tam w ogóle cienia, więc jeszcze gorzej. Na koniec jeszcze 8km podjazdu i w końcu jest - teraz już tylko z górki! Mimo, że był to fajny techniczny odcinek na granicy polsko-czeskiej, to niezbyt mi się chciało nim jechać, bo tak już miałem dość tej trasy :D Ale jakoś dojechaliśmy i na pewno był to udany i bardzo ciężki dla mnie trening! 



Kategoria Wycieczki